Czasem w życiu jest tak, że mamy przemożne uczucie zbliżającej się katastrofy. I nie mówię tutaj o katastrofie epidemiologicznej (takową już mieliśmy ostatnio), ani o inwazji zombie (to zapewne jeszcze przed nami), ale generalnie coś jest na rzeczy i nie da się tego ukryć. Pamiętam dokładnie Sylwestra 2019 i moment kiedy patrzyłam w niebo pełne fajerwerków. Wcale mnie ten moment nie cieszył, bo czułam coś złego, coś co wzbudzało mój niepokój. No, a potem nastał rok 2020 i wiemy jak sytuacja przedstawiała się w świecie. Generalnie chujowo, bo pandemia, kwarantanny, jebane szczepionki, których aktualnie jestem bardzo przeciwna, ponieważ po nich odporność strasznie mi spadła i takie tam. Teraz mamy sprawy związane z wojną na Ukrainie i oczywiście szalejącą inflację, która "gniecie" wiele milionów ludzi. Uważam, że od roku 2020 na świecie zaczęło dziać się źle i nastał nowy porządek istnienia, który wpływa na prawie wszystkich ludzi na kuli ziemskiej. Świat się zmienił i już nigdy nie przeżyjemy tego co było w latach 90, a przede wszystkim na początku lat dwutysięcznych, które w moim odczuciu były najlepszym czasem dla ludzi, dla muzyki i klimatu jaki w tamtych latach panował. Było po prostu lepiej, inaczej i było bardziej ludzko. Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy. Dobre się skończyło. Być może co dla niektórych brzmi to bardzo wieszczo, ale za długo siedzę w pewnym klimacie, aby tego nie czuć, nie wiedzieć. Czasem warto posłuchać swojego nosa intuicji, kiedy jest bardzo dobry.
Wczorajsza niedziela była dziwna, bardzo (!). Normalnie miałam przeczucie... no generalnie złe, a potem dostałam migrenę, a zawsze się z nią zmagam kiedy coś ma się zjebać. Czy się zjebało? Hm... poczekamy, zobaczymy. Do wszystkiego po prostu potrzebny jest czas. Czas rozwiązuje wiele problemów, leczy rany, leczy serca i uczy, a to jest w życiu najważniejsze, aby uczyć się tego co nam życie podsuwa. Mówią, że jak boli to życie. Zobaczymy co Los ma dla naszego świata i dla nas.
Mam tylko (dla kogoś to już aż) 29 lat, ale życie wiele mi pokazało, wiele uświadomiło, wiele dało i wiele zabrało. Wiele musiałam się nauczyć o sobie, o ludziach i świecie, aby pewne rzeczy sobie uzmysłowić, zrozumieć i przetrawić (jak widać po mnie z trawieniem zawsze miałam problem). Wiele lekcji od Losu jest po prostu trudnych do przejścia z ludźmi, których się kochało, lubiło i szanowało. Czasem po prostu trzeba kroczyć drogą w samotności, aby móc dalej żyć. Nie każdy zrozumie nasze wybory, nasze poczynania, nasze zachowanie, ale najważniejsze aby czuć, że postąpiło się właściwie, w zgodzie z sobą samym. Pewne rzeczy są po prostu konieczne, bez względu na to czy się tego chce czy nie. Jeżeli coś dostajemy to dlatego, że w czymś miało nam to pomóc, a jeżeli coś tracimy to dlatego abyśmy mieli czas na przemyślenie tego co jest. To nie jest trywialność, tylko po prostu zasada tego w jaki sposób działa materia i Wszechświat.
Nie traktujcie samotności jako kary od Życia tylko przemyślcie czy nie dostaliście jej w nagrodzie. Nic co jest na tym świecie nie jest nam dane na zawsze. Wszystko kiedyś się skończy, albo ulegnie zniszczeniu. Nawet coś co było piękne i jakby nieśmiertelne. To temat na naprawdę osobny post, ale nie wiem czy chciałabym ten temat poruszać, bo chyba musiałabym pisać z godzin kilka i jeszcze nie wiem jak taki post zostałby odebrany. Może kiedyś na ten temat napiszę. Zobaczymy.
A wracając do dzisiejszego tematu to naprawdę czuję, że coś jebnie, serio. I nie wiem co to będzie. Może to po prostu przemęczenie, trochę stresu i jeszcze większe przemęczenie? Nie wiem. Niemniej wiem jedno, że niedziela była złym dniem dla mnie i trochę nawet bardzo rozczarowującym i w pewnym sensie niezrozumiałym. Jeżeli na coś w życiu się umawiamy i ma to dla nas znaczenie, a ktoś kolokwialnie "leje" na to, to po prostu coś jest nie tak. Im dłużej na tym świecie żyję tym bardziej przekonuję się do drogi, którą wybrałam w wieku 15 lat. A mowa oczywiście jest o wegetarianizmie. Przechodząc na ten rodzaj diety, a raczej rodzaj żywienia wiedziałam już, że zwierzęta są lepsze od ludzi, bo są wdzięczne za wszystko, dobre, kochane i przede wszystkim wierne człowiekowi obojętnie co by się działo. Coraz częściej zastanawiam się nad powrotem do tego sposobu żywienia. Nie dlatego, że nie lubię zjeść sobie kotleta schabowego czy salami, ale po prostu ze względów ideologicznych. Wegetarianką byłam 7 lat, ponieważ sprzeciwiałam się szowinizmowi gatunkowemu i myślę, że to było najlepsze co zrobiłam dla swojego organizmu oraz dla naszych braci mniejszych. Już od długiego czasu zastanawiam się nad powrotem.
Wiele osób zadaje mi pytanie, albo pisze do mnie z treścią - "Maassen, do kurwy nędzy Ty żyjesz?", "Siemano, babo gdzie Ty jesteś?", "Pojebałoooo?", "Przepadłaś w innej czasoprzestrzeni?", "Ja pierdolę, Ty już przestałaś umieć pisać?", "Żyjesz?" x milion. No cóż... kiedy mówiłam, kiedy "krzyczałam", kiedy prosiłam, kiedy pokazywałam i kiedy "mówiłam w inny sposób" nie zostałam usłyszana, zrozumiana, więc postanowiłam odejść. Od wszystkich. Tak jak pomyślałam, tak zrobiłam. Nie, nie dlatego że to planowałam latami, tylko poczułam, że jestem... niepotrzebna, albo inaczej... potrzebna w jednym kierunku, bez wzajemności. Niezrozumiała, wykorzystana. No, a że mam taki charakter, że narzucać się nie będę i nie będę zgadzała się na cierpienie to ulatniam się lepiej niż zmywacz do paznokci. Nie mam problemu z tym, aby jednego dnia wziąć rozwód, upić się na środku ratusza we Wrocławiu czy wylecieć do Meksyku z tysiącem peso. Mimo iż jestem specem od planowania, kalendarzy i terminarzy to jak mam potrzebę to spontaniczność pełną gębą. Tak już mam. Przepraszam.
Ludzie myślą, że serce można mieć złamane raz, ale to nieprawda, ponieważ można mieć je poszatkowane jak kapustę do surówki. A wtedy serce już nie przypomina surówki tylko kompost. Serce może złamać każdy: siostra, ojciec, brat, małżonek i etc. I to jest w tym wszystkim najgorsze, że każdy może. Ale nie każdy powinien.
Tymczasem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz