Jest głęboko czarna i zimna noc.
Powinnam spać już, ale nie mogę, bo za wiele myśli, nowych refleksji, rozczarowań i smutków przewija się przez moją głowę. Leżę tak ponad godzinę, może dwie i mimo ciężkich, zapłakanych powiek nie mogę oddać się w ramiona Morfeusza - choć on zawsze tak dobrze mnie rozumie i pomaga złagodzić dolegliwości życia dzięki marzeniom sennym. Ale nie dziś, nie tej nocy.
Jestem tak bardzo smutna, że nawet moje słowa i umiejętności pisarskie są za słabe aby określić moc tego smutku jaki otacza mnie tej nocy. Czuję jakbym nie tylko zawodziła innych ale przede wszystkim samą siebie. Jest to tak kurewsko rozczarowujące uczucie, że mam ochotę wyć do Księżyca jak srebrny wilk gdzieś na polanie leśnej o północy. Samotność też odczuwam i podobnie do Ryśka uważam, że to straszna trwoga, mimo iż ją czasem (częściej niż czasem) uwielbiam i potrzebuję. Samotność, czarna noc i cierpiąca dusza to trio, które jest szalenie niebezpieczne w myślach melancholijnego człowieka, który przeżywa swój osobisty Weltschmerz. Czuję się psychicznie tragicznie. Jest ze mną mój srebrny laptop, powiew chłodnego (nawet rzekłabym, że zimnego) powietrza i dym o smaku lodów waniliowych z elektronicznego papierosa.
(...miejsce na chwilę zagłębienia się w swoich mrocznych myślach...)
Człowiek jest istotą naiwną kiedy myśli, że ma już wszystko czego pragnął. Naiwny jest, bardzo. To prawdziwy rollercoaster co dzieje się w moim umyśle, sercu i duszy kiedy myślę o tym jak bywam naiwna. Nie czuję już żadnej stabilności, żadnego bezpieczeństwa, żadnego NICZEGO. Licząc, że kolejny haust waniliowego dymu przyniesie mi spokój to też pewien rodzaj naiwności. Czasem po prostu brak mi słów na to co dzieje się w moim życiu. Jestem całkiem świadoma tego co jest, ale człowiek to takie stworzenie, które chce wierzyć, chce ufać i mieć tę cholerną nadzieję. Ale teraz już wiem, że nie bez kozery mówi się, że "Nadzieja matką głupich". Dla upewnienia wzięłam kolejny haust ale nic, nic się nie zmieniło. Nadal tkwię w gównie, w bagnie, które wciąga mnie co jakiś czas aby uzmysłowić mi moje położenie, które w chwili obecnej jest chujowe, trochę bardzo nawet chujowe. CHUJ to słowo tego tygodnia, ba! słowo minionej niedzieli.
Po raz kolejny raz w życiu włącza mi się tryb ucieczki. Ucieczki od życia, od problemów, od ludzi, od emocji, od uczuć, od pracy, od studiów, od Życia no kurwa! Przede wszystkim od życia. Jak to dobrze byłoby zniknąć na jakiś czas, zaszyć się gdzieś gdzie nikt nie będzie wiedział. Oddać się refleksji, ciszy i naturze. Pobyć ze sobą, z przyrodą, z Energią, która nas otacza. Pomyśleć. Wiecie, gdzieś popełniłam błąd i coś mi w życiu nie wyszło. Zgubiłam się i powinnam wybrać się w podróż z jednym biletem i dać się zgubić przygodzie i być może właśnie to pozwoliłoby mi się odnaleźć i dokonać wyboru. Może powinnam puścić się z prądem i wyruszyć w podróż, taką prawdziwą, przeszywającą, niebezpieczną i niezbadaną. Kusi mnie to od lat, aby rzucić się i iść przed siebie z plecakiem i nie wiedzieć dokąd zmierzam. Po prostu iść, nie bacząc na nikogo. Chciałabym zobaczyć co wtedy by się stało, co życie by mi przyniosło i czego nowego bym się nauczyła. Bardzo taka wyprawa mnie intryguje, ale nie wiem czy mam na tyle w sobie jaj aby czegoś takiego się podjąć. Wiecie dlaczego o tym myślę? Nie, nie dlatego, że chcę bić kolejny rekord w rzucaniu moich już którychś tam studiów, ale dlatego, że czuję iż tu gdzie jestem nie czeka mnie to czego pragnę. Jestem rozczarowana i zawiedziona oraz świadoma, doskonale wiem na jakim wózku jadę. Wiem też kto jest w stosunku mnie uczciwy a kto nie. Wiem o tym doskonale. Niemniej jednak jestem taką osobą, że wolę już wiele spraw przemilczeć i zniknąć w oddali własnego smutku i znosić bóle samotnie. To jest moja prawdziwa natura.
Oglądaliście kiedyś Skins? Pamiętam dokładnie postać Cassie, która to była moją ulubioną bohaterką serialu. Wyruszyła przed siebie aby odnaleźć się i stworzyć swoje życie na nowo. I udało jej się. Czasem po prostu trzeba wszystko i wszystkich rzucić w cholerę jeśli ma się takie przeczucia, że do niczego dobrego to nie prowadzi. Jedynie tylko trzeba być gotowy na ten ból, który nadejdzie po rzuceniu wszystkich i wszystkiego. Taki ból bywa niezmierzony i nieprzenikniony. Może zaboleć jak nigdy dotąd nie bolało. Także trzeba uważać na co człowiek się decyduje.
Urodziłam się jako idealistka. Miałam wielkie morale, plany, idee. Ale coś kurwa poszło nie tak. Zły czas, złe miejsce, źli ludzie i generalnie coś... no właśnie tylko co. Nawet sobie nie wyobrażacie jak chce mi się krzyczeć. Czuję się źle i nie wiem kiedy to minie. Może wtedy gdy minie mi życie... .
Tymczasem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz