Nic nie dzieje się w naszych życiach przypadkowo i przekonałam się o tym wielokrotnie. Niemniej... czasem przychodzą takie momenty, że wątpimy we wszystko co widzimy, słyszymy, czujemy i przeżywamy. Wydaje nam się, że żyjemy poza życiem jako zupełnie inny niezbadany organizm. Czujemy, że umarliśmy, że nic nie miało sensu, że to wszystko było po nic... po to tylko aby przeżyć i umrzeć. A to przecież bez sensu. Jest.
Powiem Wam, że już dawno nie czułam takiego przytłoczenia tym co mnie otacza. Jestem zawiedziona. Nawet nie znajduję odpowiednich słów aby to co czuję opisać w jak najbardziej zwięzły i prosty sposób. Czuję, że mam słabszy moment w życiu. Ale trudno nie mieć trudniejszego momentu przeczytawszy tak brutalny, przerażający i dotykający człowieczeństwa list. W poniedziałek czeka mnie bardzo dużo załatwiania, dowiadywania się i jeden ważny telefon.
Tak bardzo chciałabym schować się pod grubą kołdrę jak to robią dzieci i przeczekać ten moment, który nadszedł. Dla mnie jest to tak niemożliwe, tak irracjonalne, tak nieprawdopodobne, że nawet nie wierzę w to co się dzieje. W to co się stało. Marzę aby była to pomyłka, jakiś cholerny błąd, artefakt, który można naprawić. Przecież to nieludzkie, podłe, bezlitosne. Sił mi brak na to co przeczytałam. Nie mam siły, a wiem, że muszę ją w sobie odnaleźć. Innego wyjścia nie ma. Choć. Jest. Jedno.
Ludzie przejmują się tak wieloma sprawami, które są tak naprawdę mało ważne w życiu. Zatruwają sobie duszę czymś co w dalszym rozrachunku nic nie znaczy. Tak wiele osób boi się życia, nie pamiętając, że nie jest ono dane nam na zawsze. Tak wiele osób traci czas, na coś co jest bez sensu. Wiecie co jedynie ma sens? Tu i teraz... i nic więcej. Wszystko w mgnieniu oka można stracić, nawet nie zdążywszy się zorientować, że to właśnie to. Że to właśnie ten moment zagłady. Utraty. Nawet i życia.
W głośnikach mojego laptopa słyszę śpiew Amy Winehouse. Rozumiałam jej angielski bardziej niż go rozumiem. Ona dotykała duszy, najgłębiej jak tylko można. Najdotkliwiej jak można. Najcelniej. Moją zawsze dotykała, przenikała na wylot. (...) I pomyśleć, że ją nikt nie zdołał zrozumieć na czas.
Wiecie co? Chciałabym teraz iść uliczką Paryża w czarnym trenczu, czarnych balerinkach, cienkich czarnych rajstopach mając szkarłatną szminkę na ustach, a w dłoni tlący się cienki, długi papieros. Szłabym tak powoli zaciągając się głęboko slimem i rozmyślała nad sensem istnienia. Sensem w kryzysowych sytuacjach. Z braku perspektywy karmiłabym wygłodniałe latające szczury aka gołębie i nonszalancko wydychała dym z moich pełnych, samotnych na wskroś ust. Nie odnalazłabym nic, nawet Go. Szybciej klub GO-GO. Tak. Złe miejsca, szemranych ludzi i niesprzyjające okoliczności zawsze pierwsze odnajdywały mnie. Nadal zastanawiam się na tym nietypowym szczęściem. Patrzcie ~nietypowe szczęście~ brzmi tak dostojnie, tak szlachetnie. A to jebany pech.
Tymczasem.
Alexis (nie, nie ta z Dynastii, nie może być)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz