Jestem smutna. Nawet bardzo smutna.
Czuję się jakbym grała w jakimś tandetnym melodramacie, który nie ma końca. Naprawdę czasem jestem tak bardzo zmęczona psychicznie, że najchętniej weszłabym do trumny wypełnionej aksamitem i zasnęła na rok, aby obudzić się w zupełnie innych okolicznościach niż obecnie. Mówią mądrzy ludzie, że czas leczy wszystkie rany. Te na ciele na pewno, ale na duszy? Już niekoniecznie. Czas je tylko zabliźnia, ale właśnie te blizny przypominają nam o tym co było. Ktoś by powiedział, że... mam 27 lat i to czas najpiękniejszy w życiu, ale myślę, że to właśnie zależy od tych pieprzonych okoliczności. A okoliczności są słabe, złe, takie... frustrujące. Ooo... jestem sfrustrowana i jest to odpowiednie słowo do mojej obecnej sytuacji. Można powiedzieć, że żyję na krawędzi, na dwóch biegunach tym wywołującym euforię i przygnębienie. Wiem, a raczej zdaję sobie sprawę, że emocje i te złe i te dobre są w życiu potrzebne, ale nie można tak czuć przez 4 lata. To niezdrowe i wycieńczające organizm. Nie, przesadziłam. Od 2 lat żyję na krawędzi. Ale to wcale nie umniejsza mojego smutku, który dzisiaj jest głęboki. Mam wesołą osobowość, ale dusza jest rozrywana na strzępy. Boję się, że kiedyś pęknie na drobne kawałeczki i nie będzie już co zbierać. I nie jest to moja wina, jest to wina tego co się dzieje...
Całe życie wiedziałam, że pozwolenie sobie aby ktoś nas oswoił jest błędem. W moim życiu przynajmniej to się sprawdza. Nie każdy może być szczęśliwy. Poza tym szczęście jest czymś takim za czym trzeba biec, a gdy już je mamy to nagle czujemy jakbyśmy dalej musieli biec aby ponownie go doświadczyć i na chwil parę go złapać. Szczęście to tylko taka chwila. Zawsze rozumiałam Marilyn, Ryśka, Elvisa czy Kalinę. Oni mieli dużą dozę melancholii w sobie, nawet więcej niż dużą...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz